Wieliszew 24h00002

Maratony 24h to zupełnie inna bajka. Rządzą się swoimi prawami i mają zupełnie inna atmosferę - raczej niespotykaną na tradycyjnym maratonie rowerowym. W Polsce po raz pierwszy organizacji takiego wielogodzinnego wyścigu podjął się w 2006 roku Cezary Zamana. O przygotowaniach i specyfice można by napisać dłuugi artykuł - zainteresowanych odsyłam na forum Mazovii poświęcone "dwudziestuczterem godzinom".

 

Michał Śmieszek

W każdym razie, w premierowym dla 24h sezonie 2006 od razu wiedziałem, że warto podjąć wyzwanie - zmierzyć się z czasem i zobaczyć na co stać mój organizm. Od tamtej pory co roku biorę udział w Mazovia MTB 24h.

W sezonie 2010 Mazovia 24 "powróciła" na miejscówkę i trasę, którą uczestnicy pokonywali w 2008 roku. Powrót był wymuszony sytuacją popowodziową. Okazało się, że ubiegłoroczna trasa jest w wielu miejscach nieprzejezdna. Powrócono zatem na znany teren Internatu niedaleko tamy w Dębe Wielkie. Miejscówka w miarę atrakcyjna, teren ogrodzony, dostępne sanitariaty - teoretycznie w sam raz na organizację takiej imprezy. Jako że tegoroczna edycja to w gruncie rzeczy powtórka z rozrywki z roku 2008, trasa nie była mi obca. Wiadomo było że przy pięknej, upalnej pogodzie można było spodziewać się sporej ilości piachu w lesie, skwierczącej patelni na kilkukilometrowym odcinku na wale przeciwpowodziowym i lokalnych szutrówkach. O żadnych niespodziankach nie było mowy...

Wieliszew 24h00005

 

Przygotowania do wyścigu zacząłem parę dni wcześniej tym bardziej, że ograniczała mnie ilość wolnego czasu, praca, dzieci, itd. Specjalnie na ten maraton wypożyczyłem od przyjaciela wspaniałą "czołówkę" Petzla oraz zakupiłem dwie mocne latarki na diodach CREE, o teoretycznej mocy 240 lumenów każda. Do latarek zakupiłem również worek baterii alkalicznych A6...w końcu w nocy miało być jasno jak w dzień a do tego potrzeba elektrowni. Będąc święcie przekonanym, że moja ukochana drużyna stawi się prawie w komplecie, nabyłem drogą kupna dwa jednorazowe grille, przepyszną kiełbę z serem plus parę innych grillowych specjałów. Krótko mówiąc zapowiadała się iście sportowa, maratońska uczta. Do kompletu gratów trafiła karimata, namiot, śpiwór, 10 litrów izotonika, zestaw do make-up'u, zmywarka do naczyń, fotel regeneracyjny, itede etcete. :)))) Nadeszła długo oczekiwana sobota...dzień sądu, doomsday, jak zwał tak zwał.

Dzieci zostały w domu z babcią, a żona dzielnie przetransportowała mnie oraz sprzęt na miejsce startu. Mimo korków, okrutnego upału dojechaliśmy sporo wcześniej, dzięki czemu bezpiecznie rozbiłem namiot, przygotowałem niezbędne akcesoria oraz dokonałem formalności w biurze zawodów. Kilkanaście minut przed startem spiker poprosił wszystkich uczestników o pozostawienie rowerów w "strefie startowej" oddalonej od mety kilkadziesiąt metrów. W międzyczasie chętni mogli za darmo rozgrzać się ćwicząc z ekspertem na murawie boiska. Przy tej temperaturze rozgrzewka następowała błyskawicznie i poczułem się przetrenowany jeszcze przed startem :).Punktualnie o godzinie 12:00:00 padł strzał i dziki tłum ponad 200 osób ruszył biegiem, truchtem, po swoje rowery. Na początek, w ramach rozbiegu, słynny odcinek po wale, gdzie można załapać się na pierwsze "pociągi", popatrzeć na piękne plażowiczki/plażowiczów, wyregulować skołatane nerwy i tętno. I tak przez dobrych kilka kilometrów. Po jakże ciekawym i szybkim odcinku na wale, zjeżdżaliśmy na pierwszy odcinek "techniczny", który był reprezentowany przez trawiastą, wilgotną i wąską drogę wśród łąk. Następnie krótki szutrowy odpoczynek i powtórka z rozrywki z jednym dużym ale....Okazało się, że organizator, mimo panującej aury, postanowił ubłocić nas na siłę - pewnie po to żeby zdjęcia były ciekawsze. Otóż na krótkim parusetmetrowym odcinku podmokłej, trawiastej ścieżki znalazła się sekcja 4 błotnych kałuż, wyjątkowo upierdliwych i zdradzieckich, o czym przekonało się od razu kilkadziesiąt osób. Suchą nogą nie do przejechania. A jeśli ktoś miał pecha to również ręką, twarzą, plecami....etc. Na dzień dobry lepiste błocko dostawało się wszędzie, gdzie rowerki lubią najbardziej. Zgrzytom, chrzęstom, trzaskom oraz obelgom nie było końca...Wynagrodzeniem błotnej przeprawy był kilkukilometrowy odcinek szutrówki, gdzie rowerzysta mógł przypudrować swe ciałem szarym pyłem i piaskiem. Tu muszę dodać, że bardzo szybko pojawili się lokalni młodzi kibice, którzy za pomocą węży starali się zwilżyć nasze rozgrzane ciała oraz ugasić diabelskie pragnienie. Po tym fragmencie czekał nas etap leśny, który byłby naprawdę łatwy, gdyby nie wszechobecny piach. Oczywiście mój 29er był jak czołg A1 Abrams, który taki piaseczek wciąga nosem. 14.7 km za nami i wjeżdżamy triumfalnie na stadion. Pierwsze kółko za nami...Co by tu dalej pisać....skwar, piach, błoto, piach...skwar, piach, błoto, piach....i tak aż do godziny 21. Do tego momentu miałem już/albo dopiero 10 okrążeń. I właśnie wtedy postanowił dopaść mnie kryzys, bardziej tkwił w mojej głowie niż w ciele, choć pierwsze oznaki fizycznego zmęczenia w postaci skurczy, były odczuwalne. Postanowiłem skorzystać z darmowego masażu, który oferowali specjaliści z Carolina Medical Center. Jak się okazało, pan doktor postawił mnie na nogi. Nadmienię tylko, że zaznałem przy tym takiego bólu, jakiego najgorszemu wrogowi nie życzę, ale...NO PAIN NO GAIN. Byłem niemal w takim stanie jak przed startem.

Wieliszew 24h00001

 


Nadeszła noc. Za każdym razem widok jest niesamowity, kiedy na trasę wyjeżdżają rowery uzbrojone w różnego rodzaju, szperacze, potężne lampy. Próbują z nocy zrobić dzień. Efekt jest niesamowity. Jazda w nocy jest wspaniałym, ale nie zawsze przyjemnym doświadczeniem. Nagle okazuje się, że znana na pamięć trasa jest zupełnie inna. Tym razem najcięższe okazały się fragmenty błotne oraz piaszczyste.
W pierwszym przypadku wilgotny teren zakryła, unosząca się tuż nad ziemią, niczym białe mleko mgła. Światło lamp nie było w stanie przeniknąć przez ten mleczny kobierzec. Jechało się po omacku. Natomiast w lesie światło niestety bardzo wypłaszcza  teren, łatwo wtedy o błąd i wywrotka murowana. Orientacja też szwankuje. Nie raz i nie dwa pojechałem nie tam gdzie powinienem. Jedynym sprzymierzeńcem był chłód nocy, który po całym dniu skwaru przyjemnie chłodził nas - wojowników nocy. Po drugim, nocnym okrążeniu popełniłem znowu błąd. Zamiast skorzystać z dobrodziejstwa niskiej temperatury i przejechać ile się da, postanowiłem odpocząć. Znowu ta słaba psychika...
Umyłem się i poszedłem spać.

Wieliszew 24h00002

 

Obudziłem się około godziny 06:00, kiedy już dawno wzeszło słońce. Kolejny błąd. Powinienem był obudzić się wcześniej i wykorzystać świt i nadal niską temperaturę powietrza. Niemniej wystartowałem około godziny 07:00. O dziwo jechało mi się zadziwiająco dobrze - tyłek nie bolał bardzo, noga podawała. Gdyby nie ten ogarniający skwar, byłoby idealnie. Przejechałem jeszcze 3 kółka, łącznie 15, o co najmniej pięć za mało w stosunku do planu minimum. Porażka. Nie ukrywam, że pokonał mnie skwar, oraz słaba psychika - czego akurat nie spodziewałem się w ogóle. No ale SOLO jechałem po raz pierwszy w życiu - pierwsze koty za płoty.

Wieliszew 24h00003


Na dekorację nie zostałem, powiem tylko tyle że zwycięzca SOLO przejechał 33 okrążenia (miałem nawet "zaszczyt" ciągnąć tego harpagona przez półtora okrążenia.Przed godziną zero (niedziela, dwunasta w południe) przyjechała moja najbliższa rodzina. Dziewczynki były szczęśliwe móc oglądać ojca "prawie w akcji". Cało i zdrowo wróciliśmy do Warszawy.

Podsumowując, kolejne 24h za mną. Jestem bogatszy o nowe doświadczenie. Wiem już, że powinienem jednak ciutkę lepiej przygotować się jeśli chcę jechać SOLO. Co do samego maratonu...Jak człowiek jest w ogniu walki to nie ma czasu obserwować i zastanawiać się nad jakością imprezy. Refleksje przychodzą później, kiedy ciśnienie opadnie, kiedy poczyta się relację innych uczestników. Tu było podobnie. Jeszcze w niedzielę na forum Mazovii pojawiły się bardzo krytyczne oceny organizacji i obsługi maratonu, cateringu - szczególnie w relacji do wysokości wpisowego. Jak się okazało, nawet na 24h nie brak było osób, które wykorzystały bałagan organizacyjny i skracały trasę. Nikt nikogo za rękę nie złapał, ale niesmak pozostał. O słabym cateringu Mazovii krążą juz legendy, ale tym razem organizatorzy przeszli samych siebie - ceny za napoje oraz pożywienie były iście restauracyjne i wątpliwego smaku. Darmowy bufet był słabo wyposażony - zabrakło żeli, batonów energetycznych. Serwowany izotonik raz przypominał syrop a raz wodę o smaku izotoniku. Można by tak wyliczać. Nie ukrywam, że trochę to żenujące tym bardziej, że Mazovia działa już ponad 5 lat. Traf chce, że jestem akurat wyjątkowo odporny na niedociągnięcia, wiem jednak jak potrafią razić. Nie dziwię się, że dla wielu uczestników był to ostatni maraton 24h u Cezarego Zamany. Ja gotów jestem dać stawić się za rok ponownie na starcie. Atmosferę maratonów i tego jednego w szczególności tworzą uczestnicy a nie organizatorzy. Do zobaczenia w przyszłym sezonie!